W 1956 roku, w dniu jedenastych urodzin mojego ojca, wujek sprezentował mu wiatrówkę. — Będziesz żołnierzem — powiedział i poklepał go po ramieniu. Z synem sąsiada, Wowką, mój ojciec biegał na cmentarz strzelać do wróbli i wron. Oczywiście jak każdy chłopak w jego wieku marzył, by zostać żołnierzem. Szczególnie, że w tym samym roku obok ich domu przejechała kolumna czołgów. Wszyscy chłopcy z całej dzielnicy wysypali się w ten dzień na ulicę i z zazdrością ścigali wzrokiem zakurzone czołgi, które jak gigantyczne chrabąszczepędziły na zachód…
Do wojska ojciec poszedł po ukończeniu technikum, w dwudziestym drugim roku życia. Podczas pobytu w wojsku budował w obwodzie lwowskim drogę kolejową. Wtedy urodziłem się ja. Nastroiło to ojca bardziej pokojowo. Dojrzewał również do zrozumienia pewnych spraw. Dlatego kiedy wiosną 1968 roku obok ich jednostki wojskowej dzień i noc szły na zachód czołgi, patrzył na nie bez młodzieńczego zachwytu, raczej posępnie i ponuro…
W latach czterdziestych i pięćdziesiątych starzy i młodzi, zbierając się razem, śpiewali piosenki, w których najczęściej wykorzystywano zaimek „my”. Były to utwory sowieckiego klasycyzmu. Przesadnie optymistyczne, bezprzedmiotowe, bez odniesienia do czasu i miejsca. Informowały one słuchacza co najwyżej — jak w przeboju lat czterdziestych „Katiusza” — że „rozkwitły jabłonie i grusze”.
Gdy w końcu lat pięćdziesiątych w Związku Radzieckim pojawili się bardowie, zjawisko to wprowadziło w zdumienie miłośników klasyfikacji. Prezentowana przez nich piosenka nie była piosenką w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Były to raczej wiersze wykonywane przy akompaniamencie muzyki. I chociaż muzyka była nie bez znaczenia, najmocniejszy akcent padał na słowa. Pojawił się bohater liryczny, który we własnym imieniu śpiewał o swoich przeżyciach, odczuciach i myślach. Bardowie potrafili mówić „ja”.
Pod tym względem wyróżniały się pieśni Bułata Okudżawy. Na tle kultury oficjalnej brzmiały jak dysonans. Okudżawa wspominał, że kiedy w 1960 roku po raz pierwszy został zaproszony na publiczny występ do moskiewskiego Domu Kina, nie dokończył nawet wykonania swojej pierwszej piosenki. Ktoś z sali wykrzyknął: — Banał! I sala wyklaskała barda. Musiał przerwać występ i wyjść. Wykonywał wtedy jedną ze swoich najlepszych wojennych piosenek — „Znów buty, buty, buty, tupot nóg…”.
A jednak coraz częściej pojawiali się ludzie z gitarą, którzy śpiewali własne i cudze wiersze. Patrząc na tamte czasy z dystansu, śmiało można powiedzieć, że wśród tłumów wykonawców, których zrodziły tamte czasy, najbardziej oryginalni okazali się: Bułat Okudżawa, Aleksander Galicz i Włodzimierz Wysocki.
Są być może ludzie, którzy już od najmłodszych lat odczuwają fałsz i niesprawiedliwość otaczającego ich świata. Potrafią bronić się przed nim, a nawet walczyć. Ze mną było inaczej. Mówiąc słowami Borysa Cziczibabina: „Zbyt długo zaczynałem się”. Moje lata młodzieńcze przypadają na schyłek epoki komunizmu. Jednak nie mogę pochwalić się aktywnym uczestnictwem w jego obalaniu. Rodziłem się i rosłem w „normalnej” sowieckiej rodzinie. Uwikłany w lepki krąg powszechnego kłamstwa i obłudy.
Ale bardzo dobrze pamiętam, jak to wszystko zaczęło się odmieniać. Był rok 1979…
Żaden z poetów rosyjskich nie cieszył się za życia taką sławą, jak Włodzimierz Wysocki. Twórczość tego poety, barda i aktora była wielostronna. Swój styl Wysocki trafnie określił jako „pieśń autorską”, której należy słuchać w wykonaniu autora.
Wysocki zaczynał od śpiewania błahych piosenek. Jak później wspominał, pomogły mu one ukształtować własną formę — nauczyły prostoty i lekkości. Równolegle pisał utwory liryczne. Lecz największą sławę przyniosły mu „pieśni-monologi”. Napisane w pierwszej osobie, w imieniu tych ludzi, w których poeta się wcielał. Zebrane razem tworzą wielogłosowy obraz Rosji lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Szczytem twórczości Wysockiego-poety jest liryka z ostatnich lat życia. Wtedy zwrócił się ku złożonym tematom filozoficznym, społecznym aluzjom, problemom poety w świecie współczesnym. W jego pieśniach pojawił się smutek, rozpacz, ból i temat śmierci.
Był rok 1979. Z położonego koło Odessy lotniska wojskowego codziennie wznosiły się w niebo ciężkie samoloty i znikały w głębokim błękicie, biorąc kurs na południowy wschód…
Pewnego dnia w naszym domu zjawił się magnetofon. Wśród taśm przeniesionych przez kogoś ze znajomych była jedna z krótkim napisem „Wysocki”. Od tego wszystko się zaczęło. Słuchałem jej dzień po dniu. Było w tej półtoragodzinnej taśmie coś niezwykłego, niepodobnego do niczego, z czym dotychczas się spotkałem. Nie uformowany i mglisty świat zaczął nagle nabierać ostrości i sensu. Wysocki mnie narodził — obudził moje „Ja”.
Później słuchałem także Okudżawy i Galicza. Szczególnie zdobycie taśmy z nagraniami Galicza było jakże niebezpiecznym szczęściem. Urządzano wtedy specjalne sesje… Ktoś zdobywał kasety i powstawały kolejne, z czasem coraz mniej słyszalne kopie. Później ze znajomymi słuchaliśmy wyciszonej — aby nie wzbudzić podejrzeń sąsiadów — muzyki. I do rana smakowaliśmy zakazanych, życiodajnych owoców.
Na początku lat sześćdziesiątych na taśmach magnetofonowych rozchodzą się po całym kraju pieśni Aleksandra Galicza. Zaczynał od niewinnych piosenek satyrycznych, kończył na poematach protestu. Od reprezentacyjnego stanowiska w oficjalnym Związku Pisarzy ZSRR przeszedł do niebezpiecznego członkostwa w kierowanym przez Andrieja Sacharowa Komitecie Praw Człowieka.
Jeżeli twórczość Okudżawę można włączyć do nurtu romantycznego, to utwory Galicza, a później Wysockiego, należą do literatury realistycznej. Galicz stwarza oryginalny rodzaj poezji — poemat polifoniczny. Głównym bohaterem swoich utworów uczynił przeciętnego radzieckiego człowieka. Autor wprowadza do twórczości poetyckiej gwar ulicy, żargon łagrów, język radzieckich kancelarii oraz stołecznych restauracji i prowincjonalnych knajp. Galicz przywraca prostemu słowu jego pogwałconą godność. W jego piosenkach nabiera ono siły żywej poezji. Pozwala bohaterom mówić ich własnym językiem. Przyjaciele i znajomi dziwili się: — Skąd ten inteligent od pokoleń, znany snob i esteta, zna taki język i świat?
Te ostre politycznie piosenki, znanego już wtedy dramaturga, wywołują gniew władzy. Skreślają go ze Związku Pisarzy i Związku Filmowców. Zaczyna się nagonka. Zmuszony jest emigrować…
Opisując sytuację poetów w tamtych czasach słynny radziecki dysydent Włodzimierz Bukowski pisał: „Im dalej, tym więcej zjawiało się tych niepozornych figur z gitarami. Nie dawano im sali na występy. Za każdą swoją piosenkę mogli trafić do więzienia. Ich poprzednikom w zaraniu ludzkości było łatwiej. Nikt nie wrzucał do więzienia minstreli, nie umieszczał w domu wariatów Homera, nie sądził ślepo i jednostronnie”. O Galiczu pisał: „Dla nas Galicz nie mniejszy od Homera. Każda jego piosenka to Odyseja, wędrówka w labiryncie duszy radzieckiego człowieka”.
Grudniowy numer z 1997 roku rosyjskiej emigracyjnej gazety „Russkaja mysl” doniósł, że w Paryżu odbyła się panihida w dwudziestą rocznicę śmierci Aleksandra Galicza. W styczniowym numerze tej samej gazety jest wzmianka o wieczorze pamięci Włodzimierza Wysockiego w Moskwie, w sześćdziesiątą rocznicę urodzin.
Dwadzieścia lat — to okres życia całego pokolenia. Kiedy umarł Wysocki, narodziło się pokolenie współczesnych rekrutów.
Co oni wiedzą o tym człowieku — „kumirze” pokolenia moich rodziców? Czy rozumieją go? Czy potrafią pojąć, co znaczyli dla nas Wysocki, Galicz i Okudżawa? A może wraz z końcem pewnej epoki odeszli w niepamięć i nic już nie mają do powiedzenia?
Teraz, kiedy długo przebywam poza krajem i jestem zmuszony rozmawiać w obcym języka, chętnie powracam do swoich bardów. Dostrzegam rzeczy które przedtem umykały mojej uwagi. Zwracam uwagę na sam język. Lepiej potrafię docenić głębię i soczystość słowa.
Mam dwie córki — Alinę i Anastazję. Czasami puszczam im Wysockiego lub Okudżawę. Wierzę, że wciąż można uczyć się od nich męstwa, uczciwości, miłości, dobroci, wierności. „Bowiem dobro — jak śpiewał Wysocki — pozostaje dobrem: w przeszłości, i dziś, i w przyszłości”.
„Na przykład” – miesięcznik kulturalny, Nr 4 (59), kwiecień 1998